Marcin Kamiński
Przyjechałem do Komańczy około 14:00. Zerwała się śnieżyca. Tomaszowi na szlaku połamały się rakiety. Wiedziałem, że to popołudnie w zaśnieżonej, bieszczadzkiej krainie na długo zapadnie mi w pamięć.
Słowem wstępu wypadałoby się przedstawić. Nazywam się Marcin i chodzę do liceum. W tym roku, po raz pierwszy, mam przyjemność być wolontariuszem na Miesiącu Fotografii w Krakowie – a konkretniej – dokumentować festiwal za pomocą mojego aparatu.
Chciałbym opisać pewien niezwykły dzień, który dane mi było przeżyć podczas jednej z moich podróży, mającej miejsce w styczniu tego roku. Spróbuję jak najlepiej oddać, co młody fotograf z Krakowa przeżył i czego nauczył się w niezwykle pięknym lecz niebezpiecznym miejscu, jakim są Bieszczady zimą.
Zacznijmy od tego – u większości ludzi pierwszą reakcją na wieść o tym, że w styczniu macie zamiar wyjechać w Bieszczady, będzie znaczące podniesienie albo jednej, albo dwóch brwi, ewentualnie raptowne parsknięcie. Biorąc pod uwagę fakt, że jest to jedno z najdzikszych miejsc w Polsce, ten pomysł wydaje się abstrakcyjny, szczególnie, gdy macie siedemnaście lat.
Jednak jest pewien człowiek, dla którego nie ma podróży niemożliwych. Jest, czasami aż za bardzo, pewny siebie. Nie lubi myśleć, że czegoś absolutnie nie da się zrobić – będzie chciał za wszelką cenę udowodnić, że się da. Takie cechy (włączając jeszcze sporą odwagę) tworzą ciekawy, acz trudny charakter.
Tomasz, bo o nim właśnie mowa, jest moim przyjacielem. Znamy się od gimnazjum i wspólnie podróżujemy w wolnych chwilach. Gdy jednak usłyszałem o pomyśle wyjazdu w góry o tej porze roku, na mojej twarzy ukazały się obie wyżej wymienione reakcje. Owszem, wybierałem się już z nim wcześniej w wymagające podróże, jednak były one albo krótsze, albo miały miejsce latem, gdy warunki atmosferyczne umożliwiają wyprawę w góry nawet w tenisówkach. Lecz gdy zaczął opowiadać o swoim ambitnym planie, jednocześnie tłumacząc mi go, moje wątpliwości były stopniowo rozwiewane. Po dłuższej chwili namysłu powiedziałem mu, że wchodzę w to.
Kupiłem więc potrzebną odzież, nowy śpiwór, rakiety śnieżne, sanki plastikowe (o ich zastosowaniu potem) oraz sporo innych mniej lub bardziej istotnych elementów wyposażenia. Planowania było sporo – trasa, jaką ustaliliśmy, na dobrą sprawę, miała biec przez całe Bieszczady – z zachodu aż na wschód.
Zbliżał się dzień wyjazdu, a na mojej drodze pojawiały się różne komplikacje – na przykład sprzedający, od którego kupowałem kurtkę i spodnie, nie mógł wysłać mi ich na czas. Tomasz jednak dał mi namiar na jeden z już nielicznych demobili w Krakowie, gdzie w przeddzień wyprawy nabyłem niezbędne rzeczy.
Tomasz stwierdził, że tydzień to dla niego za mało, więc chce sam wyjechać już w sobotę (mieliśmy razem wyruszyć w poniedziałek). Pomyślałem, że jeżeli bardzo tego potrzebuje, to nie będę go powstrzymywał (i tak nie dałbym rady), chociaż z tyłu głowy miałem wrażenie, że samotna wyprawa w takich warunkach to szalony pomysł. Próbowałem zasugerować, żeby może mimo wszystko poczekał na mnie, jednak ostatecznie jak powiedział, tak zrobił. Wsiadł w pierwszego busa o 7 rano w sobotę.
Ja, zgodnie z pierwotnym planem, wyjechałem w poniedziałek z plecakiem na plecach i sankami w dłoni. W lecie pewnie pojechalibyśmy autostopem, jednak teraz, ze względu na na pogodę i ilość sprzętu, bezpieczniejszym wyborem był bus. Wsiadłem do niego na Dworcu Głównym i przynajmniej o jedno nie musiałem się martwić – o brak miejsca. Autobus był zupełnie pusty, oprócz dwóch starszych Pań, które siedziały na samym przedzie.
Chciałem przesiąść się w Sanoku na pociąg, jednak pojawił się problem. Dworzec kolejowy zamknięty. Powód? Zaspy na torach, których nie opłaca się odśnieżać. Jednocześnie pojawił się kolejny problem – Tomasz zadzwonił do mnie i przekazał mi bardzo złą informację – jego rakiety śnieżne połamały się w połowie szlaku (dla sprostowania – szlaki zimą w Bieszczadach rzadko są przecierane, a wręcz są zamykane. Powód? A jakże, zbyt duża ilość śniegu). Poprosił mnie również podczas tej rozmowy o jedną rzecz – żebym kupił mu sok pomarańczowy, ponieważ trochę się odwodnił.
Zestresowany i zaniepokojony sytuacją szybko udałem się do marketu po sok. Przechodząc przez dział z pieczywem, zobaczyłem rosłego Pana w pomarańczowym kombinezonie z wielkim napisem „PKP” na plecach. Kupował akurat bułki. Nieśmiało podszedłem do niego i zapytałem, czy wie coś o kursowaniu pociągów. Ten spojrzał na mnie (musiał skierować głowę w dół, bo miał chyba ze 2 metry) trochę zdezorientowany. Zaskoczyło mnie, jak miło zareagował. Wydukał, że on sam nie wie, ponieważ pracuje przy remoncie dworca, ale zaraz zadzwoni do dyżurnego ruchu i go zapyta. Wyszliśmy razem z marketu – on rozmawiał przez telefon, ja ciągnąłem sanki z przytroczonym do nich plecakiem (tak, właśnie po to je wziąłem). Doszliśmy pod budynek dyspozytorni, on kazał mi poczekać przed, a sam wszedł do środka. Gdy wyszedł, powiedział mi, że kursuje komunikacja zastępcza i dał mi kartkę z rozpiską odjazdów. Odprowadził mnie w miejsce, gdzie przyjeżdżał bus. Prawie nie zdążyłem mu podziękować. Uśmiechnął się tylko i odszedł, jedząc kupioną w markecie bułkę. Bezinteresownie poświęcił 20 minut swojego czasu. Nigdzie mu się nie spieszyło. Stałem jeszcze chwilę w miejscu, zdziwiony całą sytuacją.
Musiałem jednak jak najszybciej dotrzeć na miejsce, by spotkać się z Tomaszem. Bus podjechał na przystanek. W środku siedziało dwóch Panów – kierowca oraz drugi, który zażartował sobie gdy wchodziłem, że jest „konduktorem”. Ja zacząłem grzebać za biletem, a ten podśmiechując się powiedział, że spokojnie, żebym najpierw usadził swój bagaż w bezpiecznym miejscu. Popatrzyłem na swoje czerwone plastikowe sanie, które czekały jeszcze przed busem i zastosowałem się do polecenia „konduktora”. Na całej trasie oprócz mnie, wsiadł tylko jeden miejscowy. Oczywiście znał się z busowym duetem. Krajobraz za oknem stopniowo zaczął się zmieniać, dziczeć. Jednym z fragmentów trasy, który zapamiętałem najbardziej, był ten, w którym wyglądając przez okno widziałem tylko przydrożne zaspy – śnieg sięgał na wysokość dachu busa. Przyjechałem do Komańczy około godziny 14. Poczułem presję czasu, bo wiedziałem, że gdzieś w lesie, przez metrowe zaspy, przedziera się mój kumpel. Na odchodne, zapytałem towarzyszy podróży, jak ta zima plasuje się w skali ilości śniegu. Popatrzyli na mnie z zatroskaniem i powiedzieli tylko, że współczują, że będę się pchał w ten p***dolnik. Taka odpowiedź średnio mnie pocieszała, ale z uśmiechem na twarzy odpowiedziałem, że w takim razie jakoś trzeba będzie sobie poradzić.
Wyszedłem. W tym momencie poczułem, o czym mówili Panowie. -17°C uderzyło mnie w twarz, a czarne chmury zwiastujące śnieżyce zredukowały moje morale do wartości bliskiej zeru. Szybko stwierdziłem jednak, że najgorsze, co mogę zrobić, to załamać się. Założyłem kominiarkę narciarską i czapkę uszatkę. Zadzwoniłem do Tomasza by zapytać go, gdzie dokładnie jest. Powiedział, żebym jak najszybciej jechał na przejście graniczne do Radoszyc (Trudno było mi go zrozumieć z powodu słabego zasięgu). Jeszcze bardziej zaniepokojony zerknąłem na mapę – 10 kilometrów. Musiałem szybko złapać stopa. Stało się jednak to, czego się obawiałem. Zerwała się śnieżyca. W tym momencie wiedziałem już jedno. To popołudnie w zaśnieżonej, bieszczadzkiej krainie na długo zapadnie mi w pamięci.
Śnieg zawiewał, a ja starałem się dojść do jakiejś zatoczki, gdzie mogłoby się zatrzymać auto. Na końcu wsi był przystanek. Schroniłem się pod nim i czekałem na koniec śnieżycy. Po 10 minutach śnieg nie padał już tak mocno. Wyszedłem z przystanku i rozejrzałem się dookoła. Nawet gdybym chciał przejść dalej, byłoby to niemożliwe z powodu dwumetrowej zaspy na chodniku. Zacząłem łapać stopa. Problem tkwił w tym, że praktycznie nic nie jeździło. Kląłem w myślach, sfrustrowany tym, że znalazłem się w takiej sytuacji, tak naprawdę na własne życzenie. Długo bym pewnie jeszcze stał na tym przystanku, pogrążając się w panice, gdyby nie ciemny sedan, który zatrzymał się obok mnie. Bieszczadzkie rejestracje. Było to trzecie auto, które przejeżdżało. Bez namysłu spakowałem sanki do bagażnika i wpakowałem się do samochodu. W środku siedział starszy Pan, z dość posępnym wyrazem twarzy oraz, podobnie jak ja, z uszatką na głowie. Zdjąłem swoją czapkę i kominiarkę, a on, gdy zobaczył moje włosy, lekko się uśmiechnął. Odjechał z przystanku. Z początku sprawiający wrażenie nieprzyjaznego, Pan okazał się bardzo otwarty, wręcz gadatliwy. Często używał przekleństw, jednak dawno nie spotkałem człowieka, w którego ustach brzmiałyby one tak mało ofensywnie. Spytał, gdzie jadę. Powiedziałem, że muszę dotrzeć na przejście graniczne przy Radoszycach. Zapytał po jakiego ch*** się tam w ogóle pcham. Wahałem się chwilę, czy mówić mu o całej sytuacji – w końcu niekoniecznie musiało go to obchodzić. Odpowiedziałem jednak, że kolega ma małe kłopoty w dotarciu na asfaltówkę. Wbrew moim oczekiwaniom, siwy Pan bardzo się przejął. Powiedział, żebym zadzwonił do kolegi i dał mu telefon. Zdziwiło mnie to, jednak ucieszyłem się, że chce mi pomóc. Zgodnie z poleceniem wybrałem numer i podałem Panu telefon. Ten zaczął rozmawiać z Tomaszem. Z racji, że mieszkał w Radoszycach, znał ten teren jak własną kieszeń. Korzystając z punktów orientacyjnych ustalili mniej więcej, gdzie Tomasz się znajduje. Z samych Radoszyc na przejście było jeszcze parę kilometrów serpentynami pod górę. Pan bez zastanowienia, zamiast skręcić w lewo do swojego domu, pojechał przed siebie – prosto w śnieżycę. Mieliśmy jednak szczęście, bo w pewnym momencie dołączyły do nas dwa pługi śnieżne. Jechaliśmy między nimi. Widok był niesamowity – śniegu było tak dużo, że gdy był spychany przez pług na pobocze, wyglądał jak ogromne morskie fale. Zatrzymaliśmy się przy przejściu. Pługi zrobiły to samo (odśnieżają tylko do granicy). Wyszli z nich dwaj mężczyźni. Wyciągnąłem sanie z bagażnika i znowu prawie nie zdążyłem podziękować Panu za całość. Usłyszałem tylko coś w stylu „Szczęścia, kurde, życzę”. Znowu – ktoś bezinteresownie poświęcił swój czas i nerwy.
Odjechał. Zostałem teraz sam z pługowcami przy małej zatoczce z zadaszoną, drewnianą altanką, prawie w całości przykrytą śniegiem. Chciałem zadzwonić do Tomasza, żeby ustalić, gdzie jest, jednak straciłem zasięg. Głupio było mi po raz kolejny prosić kogoś o pomoc, więc chwilę się wahałem, lecz ostatecznie podszedłem do jednego z pługowców (znowu – dwumetrowy kawał chłopa). Zapytałem, czy ma może tutaj zasięg, bo mój kolega jest gdzieś w okolicy i nie możemy się znaleźć. Pługowiec wyjął tylko telefon z kieszeni (a warto dodać, że jego ręce wyglądały jak z kamienia – zapewne od ciężkiej fizycznej pracy – spora część z tutejszych jest po prostu drwalami), zobaczył czy ma zasięg i podał mi go, mówiąc „masz”. Mój kompan odebrał, jednak obaj nie wiedzieliśmy, jak się znaleźć. Tomasz mówił tylko, że 2 minuty temu słyszał silniki. Gdy pługowiec to usłyszał, powiedział do mnie: „poczekaj, zapytaj go, czy to usłyszy”, jednocześnie wołając do swojego kolegi, żeby zatrąbił pługiem. Kilkunastotonowa maszyna zawyła 3 razy. Tomasz radośnie krzyknął w słuchawkę, że słyszy. Podziękowałem pługowcowi, a ten wsiadł do swojego wozu i odjechał z kolegą w stronę Komańczy.
Zostałem sam. Nagle śnieżyca całkowicie ustała. Zza chmur wyszło zachodzące słońce. Wszędzie dookoła było zupełnie cicho, słychać było wyłącznie oddalające się silniki pługów i delikatnie szumiący wiatr, który rozwiewał ostatnie płatki śniegu ze śnieżycy. Myślałem tylko o tym, żeby znaleźć Tomasza i zwiać z tego miejsca jak najszybciej. Wszedłem na górkę, żeby złapać jakikolwiek zasięg. Przedzierając się przez śnieg, zużyłem sporo energii, bo nie było sensu wyciągać rakiet na tak krótki odcinek. Złapałem jedną kreskę i od razu zadzwoniłem. Tomasz powiedział, że jest blisko drogi, ale porzucił plecak, bo nie miał już siły go nieść. Pozostało mi tylko czekać z niecierpliwością, aż kumpel przyjdzie na miejsce. W międzyczasie odśnieżyłem drogę do drewnianej altany i rozłożyłem w niej karimatę dla Tomasza. Nagle do zatoczki zajechał nowy czerwony Golf. Wyszedłem ze schronu. W środku było dwóch Panów, którzy chyba się mnie wystraszyli – nic dziwnego, w końcu byłem ubrany w moro i miałem kominiarkę na głowie. Byli Słowakami, zatrzymali się na przerwę w trasie. Problem pojawił się, gdy chcieli wyjechać – zakopali się w śniegu. Stwierdziłem, że skoro tyle osób mi już dzisiaj pomogło, to i ja również muszę pomóc. Zaczęliśmy z pasażerem wypychać auto. Nie szło nam za bardzo. Pchaliśmy po bokach, z tyłu, przy reflektorach, jednak nic nie ruszało.
Nagle jednak, znienacka, na maskę, rzucił się Tomasz. Zapewne resztkami sił popchnął auto na środku, przy znaczku producenta. We trzech udało się nam wypchać Słowaka ze śniegu. Odjechali, a ja w końcu mogłem pogadać z Tomaszem sam na sam. Poszliśmy razem do altanki, dałem mu jego upragniony sok. Usiadł na karimacie i zaczął pić. Powiedział mi, żebym jak najszybciej szedł po plecak, bo śnieg znowu zaczyna padać. Zapytałem, jak go znajdę. „Zejdź trochę w dół asfaltówki, po prawej będą ślady” – powiedział. „Jak daleko?” – zapytałem. „Jakieś 500-700 metrów”. Pół kilometra. W takim śniegu to naprawdę sporo. Stwierdziłem, że liczy się czas, więc szybko zabrałem rakiety i poszedłem szukać drogi.
Po chwili znalazłem ślady butów. Wlazłem w śnieg. Marsz był naprawdę trudny – głównie przez to, że chód w butach różni się od chodu w rakietach – chodzi się w nich znacznie szerzej, a stopy są ustawione pod pewnym kątem, więc idąc po śladach Tomka, zapadałem się. Do tego nie miałem pewności, czy dobrze idę, ponieważ Tomasz, szukając drogi do wyjścia z lasu, robił dłuższe lub krótsze rozwidlenia. Zacząłem czuć zmęczenie po około 200 metrach, a ponieważ już szarzało i nie wiedziałem nawet, czy idę dobrą drogą, znowu trochę spanikowałem. Moment, w którym dotarłem do trzech rozwidleń śladów Tomasza, był kryzysowy. Do tego mój mózg zaczął działać przeciwko mnie i wydawało mi się, że słyszę jak podchodzi do mnie jakaś zwierzyna, chociaż w rzeczywistości było zupełnie cicho. Zdałem sobie sprawę co musiał czuć Tomasz, przedzierając się przez ten do bólu cichy i spokojny zimowy las. Czułem jednak, że plecak jest blisko.
W końcu na horyzoncie zobaczyłem skrawek czerwonego materiału. Śnieg prószył cały czas, więc już tylko fragment plecaka wystawał ponad powierzchnię. Założyłem go. Wszystko na nim zamarzło – wyglądał jak bryła zmrożonego śniegu, jednak, mimo że nie należał do najlżejszych, nabrałem trochę optymizmu.
Wróciłem do Tomasza i wyciągnąłem z jego plecaka folię NRC. Okrył się nią, a ja zacząłem myśleć, jak się stąd wydostać. Przed wyprawą dostałem od mamy kontakt do znajomego księdza, pochodzącego z tamtych okolic. Zadzwoniłem do niego. Dał mi namiar do innego księdza w Czarnej. Zadzwoniłem, lecz od początku wiedziałem, że nie przyjedzie – z Czarnej do Radoszyc drogą jest 76 kilometrów. To tyle ile z Krakowa do Tarnowa. Ksiądz był bardzo miły. Na początku sugerował, żeby zadzwonić po GOPR. Stwierdziłem, że przyniosłoby to za dużo problemów, więc muszę wykombinować coś innego. Zapytałem, czy zna kogoś, kto mieszka w okolicy Komańczy, albo czy nie zna tam jakichś tanich noclegów. Owszem, rozważaliśmy przed wyprawą z Tomaszem spanie w lesie (z odpowiednim przygotowaniem wcale nie jest to takie trudne), ale w jego aktualnym stanie było to zbyt ryzykowne. Ksiądz pomyślał chwilę i powiedział, że zna jeszcze innego księdza w Rzepedzi. To zmieniło całą sytuację diametralnie, bo Rzepedź jest zaledwie parę kilometrów od Komańczy. Serdecznie podziękowałem księdzu. Wysłał mi numer sms-em i od razu zadzwoniłem. Ksiądz w Rzepedzi był również bardzo miły. Powiedział, że może zapewnić nam nocleg i podał adres.
Pozostała kwestia transportu. Próbowałem łapać stopa, ale auta zamiast się zatrzymywać, przyspieszały. Nie dziwiło mnie to zbytnio – głównie rodziny z dziećmi ze Słowacji lub z większych polskich miast, a ja – cały czas w moro i z czapką, i kominiarką na głowie. Odpuściłem. Potem, przez paręnaście cennych minut, myślałem, kto mógłby nas stąd zabrać. W końcu wymyśliłem. Poszedłem do Tomasza wziąć od niego telefon. Bingo! Przecież dzwoniłem z telefonu pługowca do Tomasza. Miałem jego numer. Chwilę wahałem się jeszcze, czy powinienem aż tak się narzucać, ale wytłumaczyłem sobie, że sytuacja była kryzysowa. Odebrał. Zapytałem go, czy będzie dzisiaj jeszcze robił jakiś kurs pługiem do granicy, bo utknęliśmy przy drewnianej altance. On powiedział, że dzisiaj już niestety nie. Pobladłem. Zapytałem więc, czy może nie zna kogoś kto mógłby tutaj przyjechać. Powiedziałem, że zapłacę, bo przecież kto normalny chciałby się tu teraz pchać. Po chwili powiedział mi, że przyjedzie z kolegą dostawczakiem za 40 minut. Kamień spadł mi z serca.
Było już ciemno. Tomasz, cały czas dosyć zmarznięty, siedział bez słowa, opakowany w folię. Wyglądał jak Ferrero Rocher. Czekaliśmy z niecierpliwością na transport. Te kilkadziesiąt minut ciągnęło się nieskończoność. W końcu do zatoczki zajechał dostawczy citroen. Przed wejściem na darmo próbowaliśmy się otrzepać ze śniegu. Było go za dużo i spora część przymarzła do ubrań – szczególnie na Tomaszu. Pługowiec powiedział tylko, żebyśmy wsiadali. Wpakowaliśmy się do środka i pojechaliśmy prosto do Rzepedzi. Pługowiec podwiózł nas pod same drzwi Domu Rekolekcyjnego, gdzie mieliśmy nocować. Wytargaliśmy się z auta, a ja zapytałem pługowca, ile mam mu zapłacić. On powiedział, że trzeba pomagać i nie chce nic. Kolejny raz tego dnia nie wiedziałem, co odpowiedzieć, chciałem nalegać. Pługowiec jednak wyglądał, jakby było to dla niego coś naturalnego. Odjechał, życząc mi więcej szczęścia w dalszej podróży.
Weszliśmy do środka i nagle, widząc minę siedzącego przy recepcji księdza, zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak wyglądamy – kule zmrożonego śniegu zwisały dosłownie z każdego elementu naszego ubioru. Przechodzący korytarzem ludzie zwalniali, żeby się nam przyjrzeć. Ksiądz zapytał, jak nas tu w ogóle przywiało, kazał otrzepać się za śniegu, zmienić ubrania i przyjść do kuchni. Czuliśmy się strasznie głupio. Nie dość, że przyszliśmy tam odrobinę na siłę, to jeszcze wzbudziliśmy w ośrodku niemałą sensację. Na kolację dostaliśmy kotlety i ziemniaki, które zostały z obiadu. Ksiądz usiadł z nami i pytał, jak to się wszystko stało. Opowiedzieliśmy mu naszą przygodę. On złapał się tylko za głowę i powiedział, że w takim razie obiad i nocleg nam się bezsprzecznie należą. Tomasz zaraz po kolacji poszedł spać (trudno mu się dziwić), ja musiałem jeszcze dać księdzu dokumenty, żeby mógł nas wpisać do dokumentacji przyjezdnych.
Gdy przyszedłem do jego gabinetu, jeszcze raz bardzo mu podziękowałem. Jak wszyscy nasi wybawcy – delikatnie się tylko uśmiechnął. Wciąż jednak czułem się zakłopotany – cały dzień na łasce nieznajomych ludzi trochę przytłacza. Po wyjściu z jego gabinetu udałem się do kuchni, żeby zrobić herbatę sobie i Tomaszowi. Wszyscy ludzie w ośrodku byli bardzo przyjaźni, szybko nawiązałem z nimi kontakt. Pokazali mi gdzie jest czajnik, torebki herbaty i kubki. Do późna w pokoju suszyłem jeszcze nasze rzeczy, nosząc sobie co jakiś czas kubek z naparem.
Wstałem o 9. Tomasz, po 13 godzinach snu, wstał o 11. Zaczęliśmy się pakować. Zeszliśmy potem razem do portierki, żeby zapłacić za nocleg. 20 złotych. Tyle tylko chcieli za taką pomoc. Tyle również kosztowała – no, może plus 4 złote za sok pomarańczowy dla Tomasza – cała „akcja ratunkowa”. Wyszliśmy z ośrodka, nadal jeszcze zdumieni całą sytuacją. Po kilkuminutowej wymianie przemyśleń o tym, co nas spotkało w przeciągu ostatnich 24 godzin, znowu łaknący przygody, ruszyliśmy w dalszą podróż przez Bieszczady.
Gdy tydzień później, po udanej wyprawie, znalazłem się w domu, zacząłem wracać myślami do początku wyjazdu. Snułem przypuszczenia nad tym jak źle mogłaby skończyć się ta historia, gdyby nie pomocna dłoń bieszczadzkich ludzi. Trudno powiedzieć, czy mieliśmy farta, czy po prostu, w obliczu kłopotów, zawsze znalazłby się tam ktoś, kto chciałby pomóc.
No właśnie, ale czy to kwestia miejsca? Czy „tam” są ludzie bardziej skorzy do pomocy? Czy gdzie indziej nie otrzymalibyśmy jej? Pomijając już rozważania nad tym, czy są takie miejsca, gdzie jest więcej dobrych ludzi, niż gdzie indziej – od tamtego dnia uważam, że warto, chociaż od czasu do czasu, okazać nieco altruizmu. Pomóc komuś. Tak po prostu, żeby wszystkim żyło się odrobinę lepiej. W końcu każdego stać na trochę dobra.
Na zakończenie, dorzucam parę moich zdjęć z dalszej części podróży.